Przejdź do głównej zawartości

Pierwszy list z San Salvadoru

List nr 1

Dom Serca im. sł. Bożego Faustino Perez
San Salwador
Grudzień 2017

„To co robię, jest stworzone z Ciebie, z czegoś Innego i celem wszystkiego jest Twoja chwała i to
byś objawił się w moim czynie. Chwiała, czyli odbicie Twojej twarzy. To dla odbicia twarzy Chrystusa istnieją gwiazdy, to sprawia również, że dzięki Bogu, róże nie są tylko białe.”
L. Giussani, „Czy można tak żyć?”

Jestem w Salwadorze! Podróż była długa, ale może to było mi potrzebne - czas by jeszcze raz spróbować się przygotować na zmianę, która nadeszła. I okazuje się, że nie była aż tak gigantyczna, że Salwador jednak przypomina bardzo Filipiny. Miałam nie porównywać ale się nie da!
Pierwsze wrażenie - zielono. Lotnisko jest poza San Salwadorem, bliżej morza, ale i samo miasto ma tę zaletę, że nie jest takie duże (1,4 mln mieszkańców), więc również z naszej „coloni” (dzielnicy), widać dookoła piękne, zarośnięte góry i wulkan.
Dzielnica Don Bosco uboga, owszem, zwłaszcza w niektórych miejscach domy są zagraconymi baraczkami z blachy. Ma jednak swoją przestrzeń, betonowe chodniki, uliczki, schody, gdzie dzieci się bawią, a dorośli sprzedają różne różności.

Najbardziej jednak zaskoczyli mnie ludzie. Niesamowicie zawsze dla nas mili, przyjmujący mnie jako „nueva” (nowa) z radością i koniecznym przytulaniem. W ogóle wszyscy się przytulają na przywitanie i pożegnanie, tak normalnie „po przyjacielsku”. Słyszę też czasem jak mama mówi do swojego dziecka, albo żona do męża „mi amor” (mój kochany/moja miłość), urocze prawda? Tak w zasadzie można określić  wszystko na pierwsze wrażenie - urocze. Pomimo oczywistego faktu różnych „niedoskonałości”...


Niedoskonałością nr 1

, o której nie mogę nie napisać są „kwiatki”. Okazuje się, że takie polskie słowo wybrała moja wspólnota dla „mara” czyli gangów Salwadoru. Gangi są w całym kraju 2 - noszą numery 13 i 18, chociaż ostatnio dochodzą nas słuchy, że rozpadły się na 4... Do tego dochodzi policja, która tworzy jakby trzecią stronę konfliktu. Całość jest wielkim tematem tabu, o którym mówimy właśnie używając słowa „kwiatki”. Nie możemy mówić na głos numerów czy nazw gangów, jeśli już w ogóle ktoś o tym mówi, to szeptem, rozglądając się dookoła...
Na razie nie mogę pojąć jak jest możliwe, że tacy otwarci i pokorni ludzie mogą mieć w sobie taką przemoc... A może jest odwrotnie i to życie w nieustannym napięciu między gangami i do tego przed policją tak kształtuje tych ludzi...? Hiszpański przymiotnik „amable” bardzo do nich pasuje... Cóż, na razie, rozpoczynając ten list po pierwszych tygodniach bycia tutaj mogę opisywać tylko wrażenia.

W ogóle rozumiem przecież tylko 3 po 3 bo mówimy w domu po hiszpańsku. Nasunęło mi się jednak, gdy pojechaliśmy na plażę w dzień wolny (świętując mój przyjazd), że ten naród jest jak ocean - piękne widoki piasku, palm, wielkich fal - ale ma w sobie ogromną i niebezpieczna siłę... w walce z tutejszymi falami nikt nie ma szans... Życie naszych sąsiadów, przyjaciół, dzieci, teoretycznie toczy się dość normalnie. Jednak okazuje się, że pod spodem kryje się drugie dno - obecność maras. Nasza colonia jest przedzielona na pół
niewidzialną granicą, która dla wielu jest w zasadzie nieprzekraczalna. Istnieją wyjątki np. niektóre małe dzieci i osoby starsze. Dla mnie to jest niewyobrażalne, bo chyba tylko my (może jeszcze policja) możemy swobodnie poruszać się gdzie chcemy i kiedy chcemy. Mamy szeptany immunitet, bo od 23 lat  wolontariusze odwiedzają w tej dzielnicy, domy dziadków, matek, dzieci i samych maras. Bo kto jest w  maras ciężko powiedzieć na 100%, często słyszę, że ten albo tamten chyba tak, również młodzi i dzieci. Niesamowite. Dziwne. Smutne. Nie możemy zaprosić dzieci 
z drugiej części dzielnicy do naszego domu (chociaż jest bardzo blisko „granicy”) Nie możemy zabrać młodych z naszej części na boisko w drugiej. Nasze przyjaciółki z drugiej części musimy po zmroku odprowadzać do domu. Mężczyźni w ogóle mam wrażenie, że nie mogą chodzić nigdzie w dzielnicy, niewielu pracodawców chce ich zatrudnić, nazwa naszej dzielnicy skutecznie ich zniechęca. Każdy nastolatek to potencjalny nowy członek gangu więc matki dosłownie nie wypuszczają ich z domu, a do szkoły odprowadzają i przyprowadzają choćby mieli 18 lat... są prawie jak więźniowie, a wszystko ze strachu...
Jednak odkąd przyjechałam wydaje się być spokojnie. Prawdopodobnie dlatego, że kilka miesięcy temu odbyła się policyjna obława. W więzieniu zamknięto 50 osób. Pretekstem było pobieranie haraczu od handlarzy na rynku. Z tym, że to może robić każdy, też dzieci, niekoniecznie prawdziwi członkowie gangu. Wszystko jest dziwne, niejasne, a sama policja skorumpowana, również przez maras. Najsmutniejsze jednak są sytuacje naszych małych i młodych przyjaciół. Na przykład tak Esteven, chudziutki nastolatek uwielbiający grać w piłkę z Maćkiem, wolontariuszem z Polski. Dobry chłopak, ale to tu to tam widujemy go z kimś z maras, albo z jakimś podarunkiem od nich... Od tego się zaczyna, dla chłopców i dziewczyn. Gdy ktoś z gangu czegoś chce, nie można odmówić, trzeba zapłacić, zerwać zaręczyny, przespać się,  wyprowadzić.
Ach, pewnie jeszcze długo nie będę mogła wszystkiego wyjaśnić, ale myślę, że jest to ważne by
zrozumieć największe cierpienie naszych przyjaciół.

Równie długo mogłabym opisywać nasze życie w Punto Corazón (Domu Serca). Tak jak każdy inny Dom Serca na świecie, tak i nasz jest po prostu domem pośród innych. Staramy się by był jak najczęściej otwarty, gotowy przyjąć każdego przechodnia czy dziecko. Oczywiście w ramach codziennych obowiązków, bo każdy z nas gotuje w jeden dzień, do tego normalne sprzątanie, pranie, zakupy, rachunki. Rytm dnia wyznacza modlitwa – poranna, wieczorna, nocna, różaniec, a w centrum jest codzienna Eucharystia i godzina adoracji. Niby dużo, ale do kogo możemy się zwrócić, jak nie do Niego z każdą sprawą i osobą, które spotykamy...?
Po południu zawsze wychodzimy na apostolaty – czyli odwiedzamy rodziny, osoby starsze, dzieci, szpital czy kobiety na ulicy prostytutek. Cóż, po szerszy opis jak wygląda życie wolontariuszy odsyłam do listów z Filipin na http://sabinaisalwador.blogspot.com - zakładka Filipiny.

Tymczasem w tym pierwszym liście z Salwadoru chciałabym rzucić kilka „świateł” z apostolatów, które mamy w tej dzielnicy. Świateł, bo tylko małych momentów, a również i dlatego, że to one rozświetlają i  prowadzą naszą codzienność.

Nehemias
Jest naszym małym sąsiadem zza ściany, ma 4 lata i braci – Jordana (6) i Jonatana (2). Ich rodzice zostali zamknięci w więzieniu w ramach obławy o której wspominałam. Wychowuje ich babcia – niña Blanka i ciotka Carla (22), która sama ma 2 dzieci – Ale i Cesar. Kobiety są wiecznie przepracowane, prowadzą „pupuserie” (danie Salwadorczyków – pupusas). Nie są w stanie zajmować się dziećmi w tym samym czasie, więc chłopcy często są z nami w naszym „pasaje de gringos” (uliczce „amerykańców”). Sytuacja Nehemiasa jest tym bardziej smutna, ponieważ nie jest (był) akceptowany przez swoich rodziców. A Nehemias ma bardzo wrażliwe serce, to on w pewnym sensie najbardziej mnie przyjął w Salvadorze. Mojego imienia nauczył się już w dzień mojego przyjazdu i przez 2 tygodnie przychodził codziennie i wołał mnie po imieniu. Po prostu po to by gozauważyć, posłuchać. I mniej więcej to samo zrobił gdy 3 tygodnie po mnie przyjechał Leo z Niemiec. Serce Nehemiasa ma dla nas dużo miejsca i my wszyscy również go kochamy w wyjątkowy sposób. Podobnie jak serce nini Blanki, która nazywa nas nie Punto Corazón, a „rompio corazón”, czyli „złamane serce”, ponieważ wyjazd każdego wolontariusza jest dla niej zawsze
trudny.

Niña Filomena
Mieszka niedaleko ze swoją rodziną, ma 98 lat. Tak chudą osobę widziałam tylko raz w moim życiu, na Filipinach, ale to mało ważne. Niña Filomena może tylko leżeć i nieco mówić. Nam mówiła: „Jesus es bastante para mi” (Wystarczy mi Jezus).

Denis i Javier
Jeden z nich ma 16 lat, drugi 15, jak ponad połowa mieszkańców naszej coloni są ewangelikami. Na marginesie mogę dodać, że od małego kościoła ewangelickiego dzieli nas tylko nasza uliczka o 2 metrowej szerokości więc słyszymy każde słowo z każdego nabożeństwa (z resztą słyszą wszyscy w promieniu 50 metrów, nagłośnienie
mają porządne). Polegają one zawsze na
nauczaniu i śpiewie, więc kilka razy w tygodniu mamy taki koncert. Mam często wrażenie, że w tym śpiewie jest jakieś poszukiwanie, tęsknota, pragnienie doświadczenia Boga bardziej. Daleko mi od oceny, ale gdy jestem u nas w domu w małej
kaplicy, to myślę, że jesteśmy niesamowitymi
szczęściarzami! Historie obu chłopców są tak skomplikowane, a zarazem trudne, że pewnie opiszę je w innych listach. Denis jest wielkim (rozmiarem) łobuzem, pląta się z „kwiatkami”, a Javier małym
(wiekowo) pastorem, głosi „nauki” u sąsiadów.
Ale ani jednemu ani drugiemu to nie przeszkadzało by być z nami w kaplicy na adoracji (w ciszy), lubić świętych i Maryję. Ich prostota przekracza mury danego „kościoła”, ich pragnienie, może i nieświadome, ale nie ma jeszcze ograniczeń „dorosłego myślenia”. Często rozmawiamy o tym, że chłopcy z naszej okolicy, którzy nie mają silnej rodziny (czyli większość niestety) mają 2 wyjścia – być na ulicy, gdzie na pewno spotkają maras, albo być z nami...

Niña Carmen i Don Denis
Wchodząc do ich domu, po drugiej stronie granicy, miałam poczucie, że w sumie nie wiem po co tu jesteśmy. Dom jak każdy inny, kobieta około 60 lat i jeden z jej synów około 40. Szybko jednak okazało się po co – żeby słuchać, przyjąć ich opowieść, frustracje i cierpienie. Rodzina jakich tu mnóstwo – podzielona przez maras, córka nie spotyka ojca, chociaż mieszka 200 metrów dalej, ktoś z rodziny w gangu, ktoś w więzieniu. Don Denis po operacjach, próbie życia w USA (jak większość nielegalnie), deportacji, więzieniu. Prawie nie wychodzi z domu, ze względu na maras. Pracuje fizycznie, ale trudno opłacić wciąż rosnące ceny wody i prądu... I tak dalej... słuchamy, słuchamy, słuchamy. Albo raczej uczymy się słuchać naprawdę, przyjąć osobę którą mamy przed sobą, przyjąć w sercu, spróbować zrozumieć, podzielić ból... Tak, że zajmuje ona w naszym sercu pewne miejsce, sprawia, że i my martwimy się jej sytuacją, wiedząc że niewiele można zrobić, ale, że na tym polega nasza misja – na przyjaźni, która nie boi się cierpienia, ciszy, bezradności...

Niña Crusita
Odwiedziłyśmy ją z Charo, kobieta o słodkim głosie, ma około 50 lat, w jej domu są zawsze dzieci, wnuki. Po raz kolejny przekonałam się, że Charo ma rację – to my uczymy się od naszych przyjaciół. Mąż nini Crusity od 14 lat żyje w USA z ich synem. Nie może wrócić, bo jest tam bez dokumentów. Od 14 lat „spotykają” się tylko przez telefon i Internet. Nie przeszkadza im to jednak mówić, że w tych trudnościach ich miłość od 14 lat rośnie.

Don Rafa
Don Rafa jest mężczyzną o ogromnej posturze i dłoni tak szerokiej, że ja nie mogę jej uścisnąć. Ma 2 synów. Zanim się urodzili, razem z żoną byli w gangu, ale gdy ona była w ciąży zdecydowali się na inne życie. Nie wiem jak to zrobili, ale widocznie się da. Również nie wiem jak wychowują swoich synów, że oni tak bardzo kochają swojego tatę. Gdy byliśmy u nich w odwiedzinach młodszy (około 7 lat) koniecznie chciał zaśpiewać tacie piosenkę.: „Chcę być taki jak Ty, bo Ty chciałeś być taki jak ja”. Śpiewał i płakał. I my też...

Kochani, na razie na tym kończę! Wiecie, że zawsze, codziennie odczuwam wdzięczność za Waszą obecność, pomoc i przyjaźń! Jeśli ktokolwiek chciałby do mnie napisać, albo coś wysłać (choćby taką piłkę do nogi czy siatki, kredki, gry) oto mój adres:

Punto Corazón Faustino Perez
Comunidad Don Bosco
Pasaje 2 A – Block O No29 et No31
San Salvador

Będę czekała na wieści od Was!
Sabina

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

List nr 11 część druga Dom Serca sługi bożego Faustyno Perez Sabina Kuk, Salwador Grudzień 2019 „Królestwo niebieskie podobne jest do skarbu ukrytego w roli. Znalazł go pewien człowiek i ukrył ponownie. Uradowany poszedł, sprzedał wszystko, co miał, i kupił tę rolę. Dalej, podobne jest królestwo niebieskie do kupca, poszukującego pięknych pereł. Gdy znalazł jedną drogocenną perłę, poszedł, sprzedał wszystko, co miał, i kupił ją.” Mt 13, 44-45 Kochani przyjaciele!  W tym liście chciałabym  podziękować Bogu, że poprzez Was i dzięki waszej pomocy i obecności mogę żyć na misji. Że mogę odnajdywać skarb i drogocenne perły. To prawda, że ten skarb jest ukryty. Musiałam wyjść nie tylko z mojego domu ale i z mojej kultury, moich pomysłów, przyzwyczajeń, limitów itp. Wyjść na pole, które wydaje się czasem mało atrakcyjne, pełne brudu, hałasu, gorąca, zmęczenia i biedy. Ale gdy w pewnym momencie ten skarb jest nam dane spotkać, to ta chwila, to spotkanie, ta rozmowa, ta historia czy ta
List nr 7 Dom Serca im. Faustino Perez Sabina Kuk, Salwador Styczeń 2019 Kochani Przyjaciele! W tym liście noworocznym chciałabym pokazać Wam moją misję w inny sposób! Jako że ja sama lubię robić zdjęcia, to zwykle mnie na nich nie ma... lecz w ostatnich miesiącach poznaliśmy zawodowego fotografa. Narobił nam wiele stresu i zmartwień swoim gigantycznym aparatem w naszej (nie najłatwiejszej) dzielnicy... Jednak dzięki niemu, wreszcie mogę Wam pokazać (dosłownie!) wiele z tego, co dla mnie jest już codziennością i czego może już nie umiem opisać słowami! Moja siostra ze wspólnoty, Tilda Jak już pisałam, zostałyśmy na misji we dwie przez pewien czas... i miałyśmy moment kryzysu. Jednak niesamowity jest Bóg, który z tego naszego dna dał nam niesamowitą przyjaźń! W jednym dniu zmieniło się wszystko. Niezrozumienie i cierpienie przemienił w całkowite zaufanie i głęboką otwartość jedna na drugą. Tylko On tak może. W sam raz na czas by przyjąć Olenę, naszą nową wolont
List nr 11 część pierwsza Dom Serca sługi bożego Faustyno Perez Sabina Kuk, Salwador Grudzień 2019 Kochani! Ten list piszę już z Polski, a w zasadzie to z ostatniego samolotu, który za 2 godziny dolatuje do Warszawy... Mam za sobą 22 godziny podróży i nieco wylanych łez... Bo chyba to, co było najtrudniejsze na misji w Salwadorze, to pożegnanie. Z jednej strony zobaczyłam jeszcze raz jak piękna jest nasza misja, z drugiej było tak ciężko myśleć o "ostatnich razach" tam... El Salwador, jego miejsca i twarze wyryły się na zawsze w moim sercu. Ale żeby nie zapłakiwać się po raz kolejny, lepiej jeśli opowiem wam o brokułach. Tak, brokułami ("los brocoli") nazywałam w żartach naszych młodych przyjaciół, którzy wiernie siedzą przed naszym domem. Znamy się już tak dobrze, że z całą uroczą przyjaźnią ja ich nazywam brokułami, przez ich kręcone włosy których nie chcą obciąć i oni mnie "pelo de elote" - włosami kukurydzy (które w rzeczy samej je przypomina