Dom Serca im. sługi bożego Faustino Perez
Sabina Kuk, Salwador
Czerwiec 2018
Sabina Kuk, Salwador
Czerwiec 2018
List z... Hondurasu i szpitala
Dziękuję Bogu za tą niesamowitą możliwość i niespodziankę że mogłam wpaść na 2 dni do Punto Corazón Santa María Goretti w Hondurasie.
Tegucigalpa położona jest od San Salwadoru 8 godzin drogi autobusem, z wieloma górami, pustkowiami i dżunglami po drodze. Miasto robi niesamowite wrażenie gdy się wjeżdża nocą, ponieważ jest położone w dolinie pomiędzy wzgórzami i na samych okolicznych wzniesieniach widać morze świateł. Tegucigalpa jest dużo większa od San Salwadoru (ale nie mają wulkanów, a my tak ;))
Dzielnica, w której znajduje się Dom Serca również mi się spodobała, domy i domki głównie zbudowane z czerwonej cegły, wspinają się i opadają tworząc labirynty schodów i schodków. Podobny jest sam Dom Serca, wypełniony po części cegłami, po części obrazkami dzieci, a w całości uroczą wspólnotą ("Imigrantami" których gościliśmy w grudniu w naszym domu: Polki - Agata i Klaudia, Francuzi - Aurelio i Solene, Argentyńczyk Mariano i Estefania z Ekwadoru) Ponieważ czasu miałam niewiele, a oczy otwarte szerzej po ostatnich odwiedzinach naszego wizytatora, kilka osób i spotkań zapadło mi w serce...
Jenifer
W Hondurasie jest kilka grup etnicznych, które mają w swoich korzeniach niewolników z Afryki i wyglądem przypominają mieszkańców tego kontynentu. Rosi, mama małej Jenifer jest z Meskitów, sprzedaje baliady (tradycyjne jedzenie - płaskie tortille wypełnione masą fasoli, mięsa i czym się chce) przy wejściu do dzielnicy. Pracuje od rana do wieczora i sama utrzymuje całą rodzinę. Mężczyzny w domu nie ma, są dzieci, w tym Gabrielito, który ma wodogłowie i problemy z sercem. Ze względu na niego i jego operacje Rosa przyjechała do stolicy. Rosa sama nosi swoje stanowisko pracy i wszystko co potrzebne by robić baliady, na głowie, jak to robią wszystkie kobiety w Ameryce Centralnej. Czasem pomaga jej 7 letnia Jenifer, ona tez ma siłę. Obie są niesamowicie piękne. Piękne, spokojne i mają w oczach pewną tajemnicę, jakby troskę albo odrobinę smutku. Jenifer spędziła z nami całą sobotę podczas gdy jej mama pracowała i pomagała nam kroić warzywa na enchiladas na despedide Solene i Agaty. Skupiona i dokładna. Ja robiłam jej zdjęcia, a ona mi (wiec jak nigdy, ja też jestem na zdjęciu!;)). Widać, że jest jak Karlita w naszym domu, kochają ja wszyscy.
Henry
zastałam Henrego. Już wcześniej Estefania mi go przedstawiła, jest jednym z "pijaczków pod
sklepem" jakbyśmy powiedzieli w Polsce. Henry już kończył swój obiad więc zaczął zadawać mi
pytania i opowiadać o sobie. Zaczęłam z nim rozmawiać z pewnym "przymrużeniem oka",
podświadomie nie brałam go na serio ze względu na etykietkę pijaka. Henry jednak zadawał mi
pytania, które mnie jakby obudziły, pytania, które podkreślały jak ważna dla niego jest misja każdego
z nas i jak ważne jest to, że w centrum naszego życia jest Jezus. W pewnym momencie, gdy Henry opowiadał mi o sobie, powiedział: "ach, wiesz moje dwie córki nie żyją, zabiła je moja żona". "De verdad?" "Na prawdę? " odpowiedziałam mu automatycznie nie wiedząc czy mu wierzyć czy nie... "To było jakiś rok temu" usłyszałam głos Vicenta. Jak mało jeszcze we mnie wiary...
Beto
Despedidy chyba na całym świecie wyglądają podobnie, są tłumne i ciągną się do późnych godzin, ponieważ jedni wychodzą a inni przychodzą. Daje to okazję porozmawiać z wieloma osobami i osobowościami. Beto z pewnością jest osobowością. Widziałam go kątem oka jak wszedł do domu i zaczął rozmawiać z dwiema kobietami. Było to bardzo ciekawe patrzeć jak Beto, z czapką na głowie, słuchawkami na uszach i metalowym krzyżem na łańcuchu na szyi, opowiada jakieś historie. Słuchały i potakiwały głowami przyznając "claro" "oczywiście" co kilka sekund. Przysiadłam się do nich chcąc dowiedzieć się w czym Beto ma taką racje, skoro wyglądem przypomina rasta dealera. I okazało się ze chociaż między słowami Beto można domyśleć się jakie to biznesy czasem prowadzi, to ma również niesamowitą wiedzę! Nikt mi tak dobrze nie wytłumaczył związku wulkanów z trzęsieniami ziemi i był świetnie poinformowany jaki jest stan hondureńskiej gospodarki. Swoim stylem rapera z Puerto Rico bardzo mnie śmieszył ale niesamowite, jaki miał, już w nas trzech, wiernych słuchaczy!
Odessa
W niedzielę mieliśmy godzinę na ostatnią wizytę i spontanicznie zgodziłam się iść z Solene do Odessy zapłacić jej za flakon perfum, który dla niej przesłała. 33 lata, matka dwójki dzieci, ubogi domek. Rozmowa zaczęła się od perfum i skończyła tym, że przez godzinę słuchałyśmy jej z coraz większymi oczami. Brakowało mi tylko zeszytu i długopisu aby jak uczeń od profesora zapisać każde zdanie i zapamiętać na całe życie. Kilka lat temu była na dnie, uzależniona od narkotyków i alkoholu, prostytuowała się i w amoku wychodziła na sąsiadów z maczetą. Cytuję: "Potem poszłam do każdego z nich po kolei i prosiłam o przebaczenie. Nie było łatwo, czasem mówiłam „tej nie...”, ale Bóg mnie o to prosił by iść do każdego. (...) walczyłam z narkotykami, kazałam sąsiadce zamykać mnie na klucz bym nie wyszła kupić. Na głodzie, w strachu który powoduje brak narkotyków, robiłam dziurę nad drzwiami by uciec. (...) Wiedziałam, że Bóg mnie kocha, ale w to nie wierzyłam. Dopiero wolontariusze Domu Serca zaczęli tu przychodzić, nie wiedziałam dlaczego, było mi wstyd, że nie mam jak ich przyjąć, i płakałam i płakałam. Przez ich obecność Bóg pokazał mi, że mnie kocha, mnie niegodną miłości." Teraz Odessa ma swoją misję, chociaż sama tak o tym nie mówi, jest całkowicie "uzależniona" od Boga i to do niej przychodzą inni by się wypłakać. Może opowiadać godzinami jak Bóg się o nią troszczy, jak wtedy gdy nie miała drzwi, pracy, przyjaciół. Odwiedza więzienia i prowadzi grupy młodzieży. Mówi im jak miłosierny jest Bóg, wie że dzięki Niemu nie jest martwa albo w więzieniu jak większość jej dawnych znajomych.
I kochani jedna historia z Salwadoru
Jak wspominałam, raz w tygodniu odwiedzamy dzieci chore na raka w szpitalu Bloom. Łatwo sobie wyobrazić, że nie jest to najłatwiejszy apostolat, ale słusznie Vicente nazwał go najlepszym na całym świecie. Jest zarazem bardzo wymagający i nie potrzeba do niego niczego. Jest jak przypowieść wyjaśniająca sens naszej misji, ale też sens życia. Pamiętam dobrze pierwszy raz gdy tam poszliśmy, przeczucie powagi tego miejsca, gdy zaraz przed zamówieniem windy na 8 piętro onkologiczne wchodzimy na chwile do kaplicy. Winda, jesteśmy, myjemy ręce, polewamy alkoholem i wchodzimy do pokojów. Dzieci zawsze jest dużo, często się zmieniają, obok nich na leżakach mieszkają dzień i noc rodzice. Herosi o podkrążonych oczach. Prawie zawsze atmosfera jest dość radosna, przypominam że jesteśmy w Salwadorze. Tu ludzie są przyzwyczajeni do życia nadzieją, mają uśmiech pomimo cierpienia, tak samo robili w trakcie wojny domowej, tak też żyją w trakcie walki z rakiem. Większość naszych wizyt to proste rozmowy z rodzicami i dziećmi, chwile zabawy, kilka gier czy obrazków. Znamy już na pamięć schematy chemii białaczki, bo ok 70% dzieci właśnie na nią choruje. Większość też z niej wychodzi, czasem dzieci wracają po kilku miesiącach czy latach z nawrotem i walczą jeszcze raz. Często nie widujemy już niektórych dzieci, większość wraca do domu, ale niektóre umierają. Znamy te, które wróciły, np. Emily czy Daniela, które mieszkają w naszej dzielnicy. Każdy z nas też zna imiona tych, których poznaliśmy, a którzy umarli. Ja nie zapomnę Jefersona i jego mamy. Gdy odwiedziłam ich drugi raz jego stan znacznie się pogorszył, już się nie ruszał i nie mówił od dłuższego czasu. Walkę toczyli od 4 lat, a ostatnie 2 miesiące spędzili w izolatce. Ze względu na to, że jestem weterynarzem, wiem jak wygląda umieranie. Nigdy nie widziałam wcześniej umierającego człowieka, ale widząc Jefersona czułam, że powoli umiera. Nie znałam ich dobrze, nie wiedziałam co mówić, niewiele mogłam zrobić ponad podawanie mamie ręczników papierowych gdy oczyszczała usta Jefersona ułatwiając mu oddychanie. Ale nie umiałam tez wyjść. Stałam przy łóżku, przy mamie, która toczyła tą walkę, z bólem pleców, zmęczeniem i smutnym uśmiechem. Nieco zagubiona, ale opanowana mówiła “tylko miłosierdzie Boga” ale nie wiem co to dla niej znaczyło, śmierć czy życie. Nie wiem czy moja obecność coś znaczyła, ale nie chciałam zostawić jej samej. Prawie nic nie zrobiłam, niewiele powiedziałam, ale zapadli mi głęboko w serce i starałam się towarzyszyć im w modlitwie. Prosząc Maryję by przyjęła Jefersona, okryła swoim płaszczem, była przy nim w tej ostatniej drodze. Bez względu na to czy jest katolikiem czy nie.
Kochani, dziękuję Wam bardzo za to, że jesteście! Niesamowicie to cenne, niezastąpione dla nas
tutaj...!
PS. Na ten moment, po 3 tygodniach od kiedy napisałam ten kawałek listu, Jeferson nadal żyje i ma
się lepiej! Niech żyje życie!
Sabina
Komentarze
Prześlij komentarz