List nr 6
Dom Serca im. sł. Bożego Faustyno Perez
Sabina Kuk,
Salwador
Listopad 2018
Kochani przyjaciele!
W pierwszym porywie zaczęłam pisać ten list po hiszpańsku „queridos amigos” i dało mi to do myślenia! To znak, że minął już rok! Ponad rok, jak wyjechałam z Polski do El Salwadoru. Rok życia, szczerze mówiąc niesamowicie pięknego, dzięki Wam wszystkim, waszemu wsparciu materialnemu i duchowemu! Odkąd Bóg stał się człowiekiem, posługuje się nami, by BYĆ w każdym zakątku świata. Dziękuję Wam ogromnie!
Chociaż nadal mam wrażenie, że wielu z naszych przyjaciół nie znam głębiej, że odwiedziłam ich tylko kilka razy, że nadal mnie wiele kosztuje apostolat w szpitalu Bloom czy dzielnicy prostytucji Concepcion. Z drugiej strony, widzę tak jasno, że nie ma wielkiego sensu bym próbowała „rozliczać” ten roku mojej misji według mojej miary. Ponieważ, każdego dnia Bóg tworzy wokół mnie dużo więcej, niż ja mogłabym sobie wyobrazić.
Dwie?
Jesteśmy z Tildą (z Węgier) oficjalnie na misji w Salwadorze, tylko dwie. Jak przyjechałam, byliśmy w 6 osób, a teraz... dwie dziewczyny! Ja, jak to ja, dość się tym wszystkim zestresowałam. Bo od 24 lat nasz Dom Serca ma tylu przyjaciół, wokół jest tyle dzieci, młodych, starszych, chorych, z którymi można zrobić tyle rzeczy, spotkań, zabaw, wyjazdów itd. Do tego spotkania z młodzieżą o misjach i formacja salwadorskich wolontariuszy (mamy już 4 w tym roku, niesamowite!!!) Jeśli myślę po mojemu, to wydaje mi się to wszystko dość logiczne, by się martwić, ale... codziennie widzę, że się mylę!Ponieważ nie jesteśmy my dwie same na misji! Prawda jest taka, że jesteśmy małą częścią czegoś, co nas wielokrotnie przekracza! Pewnego daru, który został powierzony wcześniej dziesiątkom innych wolontariuszy i członków Domów Serca i który jest powierzony również Wam. Daru, który każdy ubogaca swoim kolorem, dodając swoją "nitkę" do dywanu wyszywanego przez Boga. Daru, który przyjęty z otwartym sercem zapewnia owocność naszej misji, owocność której sobie nie wyobrażamy (ani w rozmiarach, ani w formie).
Realnie w ostatnich miesiącach, dzięki tej naszej „słabości” w ilości, dużo bardziej wzrasta „jakość” naszej obecności w dzielnicy. W zasadzie codziennie wieczorem, jeśli tylko nie fiksuję się na moich własnych planach, zaskakuje mnie, ile piękna się dziś wydarzyło!
Tilda |
Dzieci
Jak to możliwe, po pierwsze, że dzieci się zachowują ostatnio tak dobrze??? Alejandro od dłuższego czasu taki sympatyczny, przychodzi, przytula się, zamienia kilka zdań i idzie dalej. (Dobrze - szczerze, to raz, razem z kuzynami doprowadzili mnie do płaczu, ale to dlatego, że ja nie mogę znieść, jak niszczą wypracowaną z trudem nić przyjaźni...) I nie tylko on! Podobnie dzieje się na przykład z Ashley, naszą 10 letnią sąsiadką. Jej mama nie żyje, a tata jest w więzieniu. Mówią, że to jeden z wyższych członków gangu, pokryty tatuażami i zabijający samym wzrokiem. W to akurat wierzę, widziałam to w oczach Ashley. Nie wiem jak to jest możliwe, by 10-latka mogła patrzeć z taką pogardą... Nie tylko potrafi patrzeć, potrafi również mówić tak, by nas poniżyć, zaszantażować czy zastraszyć. Przez długi czas, gdy ją widziałam miałam podobną reakcję jak z Alejandro – ochotę by zamknąć drzwi jak najszybciej i nie mieć z nią nic wspólnego. Ale jeśli szuka się w Ashley prawdy, widzi się pewny niepokój, inteligencję, prowokację. (Podobną jak prowokacja Javiera, innego 11 latka, o którym napiszę za chwilę). Na szczęście Ashley od zawsze chciała z nami gotować i okazało się to drzwiami, które Bóg nam daje do tej kolejnej, niesamowitej przyjaźni.
La providencia (Opatrzność)
Takie drzwi Bóg nam daje ostatnio bardzo często. Wielokrotnie przypominają mi raczej znaki na ziemi – napisane palcem w prochu i które, jeśli nie jesteśmy uważni, szybko znikają. Codziennie od rana mam w głowie pytania „Kogo odwiedzimy dzisiaj? Do kogo mamy pójść? Kto potrzebuje naszej obecności? Gdzie Bóg chce byśmy byli?” I codziennie odpowiedź jest inna. Czasem idziemy tam, gdzie ja czuję, czasem tam, gdzie proponuje Tilda, ale często jest tak, że spotykamy kogoś na ulicy, kto nas pyta „cuando vienen a la casa?” (kiedy przyjdziecie do domu?) albo nas zatrzymuje na ulicy zaczynając rozmowę.
Tak jak było z Margaritą, Iris i Oskarkiem, dziećmi, o których od dawna myślałam, a nigdy nie było czasu iść do ich domu lub oni sami byli zamknięci w swoich pustych i zwykle tak bardzo brudnych czterech ścianach.
Tak też poznaliśmy Annę Lucię, mamę Oskara i mężczyznę chorego psychicznie, którego krzyki zawsze słyszymy wychodząc z kolonii.
Podobnie, dzięki Opatrzności, zaczęła kapać woda z włącznika światła w naszej łazience. Winnym okazał się prysznic naszych nowych sąsiadów z domu przyklejonego plecami do naszego. Rodzina, która wybitnie pragnęła spotkać kogoś, kto ich przyjmie bezwarunkowo jako przyjaciół, pomimo ich wszystkich skomplikowanych problemów, kłótni i krzyków, które słyszymy...
Ostatnim przykładem, niech będzie niña Carmen, której mogłyśmy towarzyszyć codziennie podczas kilku dni, w jej naznaczonej cierpieniem agonii. Jej przybrane córki, cudowne osoby, czuwały przy niej cały czas, bardzo zmęczone, ale spokojne. Niesamowite było widzieć zmianę w wyglądzie nini Carmen podczas tych ostatnich dni... niesamowite być przy niej w momencie gdy jeszcze miała siłę złapać mnie za ręce, oprzeć na nich głowę i krzyczeć do Boga. Nie umierała spokojnie, jakby walczyła... jak ogromną tajemnicą jest śmierć!
Nina Carmen |
Fran y los Orellana.
Jak napisałam, oficjalnie na misji jesteśmy chwilowo we dwie, ale praktycznie to dwie i pół osoby plus jedna rodzina.
Naszym „pół wolontariuszem” jest Francisco, który stał się również naszym aniołem. Aż do tego posunął się Bóg w swojej opiece nad nami, że dał nam Fran’a, który pomagając nam nigdy nie mówi „nie”. Odmieniam w tym liście Boga przez wszystkie osoby, ale nie mogę tego nie napisać: „Tylko Bóg z największej tragedii może wyprowadzić jeszcze większe dobro.” Fran przez problemy i cierpienie, które na niego spadło, musiał zamieszkać w naszym drugim domu (jest: nasz dom, sąsiedzi i dom Fran’a). Codziennie ma swoje obowiązki zawodowe i rodzinne, ale zawsze gdy wraca do domu, wchodzi w to co się akurat dzieje. Czy zmywanie, czy modlitwa, czy goście, czy dzieci, nieważne, Fran daje całego siebie automatycznie gdy przekracza „próg” naszej części dzielnicy. Myślę, że żadna terapia psychologiczna czy leki nie pomogłyby tak skutecznie jak nasze okoliczne dzieci z Karlitą na czele, obecność Jezusa w Najświętszym Sakramencie w kaplicy naszego domu i życie wspólnoty. Nic nie wyrywa tak z własnego cierpienia jak możliwość zrobienia czegoś dla innych. I to widać tak bardzo każdego wieczoru, gdy Fran daje lekcje angielskiego, jest z nami na Szkole Wspólnoty, czy bawi się z dzieciakami przed domem aż do później nocy...
Francisco i Wilson |
Ciągle go podziwiam, zwłaszcza za jego cierpliwość. Pewnego wieczoru podczas lekcji angielskiego, które Fran daje dla młodzieży, zaczął pukać do drzwi Javier. Pukał i wołał „Francisco, Fran, Fran, FRAN!!!!” Przez godzinę. Mnie już wyprowadzał z równowagi, próbowałam mu tłumaczyć, że musi poczekać, że powinien szanować Francisco, który go tak bardzo lubi itd. Nie docierało, Javi się uwziął i wołał, wołał, wołał. Tylko sam Fran niespecjalnie się tym przejmował, wyszedł później porozmawiać z Javim i chłopiec się na niego z miejsca obraził mieszając go z błotem. Moja pierwsza myśl: „cały Javier, wiecznie się obraża, nawet na Francisco!”. Jednak później zdałam sobie sprawę, że Javi był w swoim oczekiwaniu całkiem rozsądny. Gdyby to nie on, ale córeczka Fran’a wołała od drzwi, ten rzuciłby angielski i w sekundę otworzył dla niej drzwi. I tego oczekiwał od niego Javi, tego oczekujemy wszyscy – że będziemy dla kogoś wyjątkowi, ważniejsi niż wszystko inne!
Rodziną „wolontariuszy” natomiast są Karen, Vladimir i ich dzieci Valeria i Santiago. Przyjeżdżają całkowicie bezinteresownie każdej soboty by pomóc nam przyjąć dzieci w domu, odwiedzić niektóre rodziny czy inne zakątki dzielnicy. Wciąż pytam samej siebie co ich tak przyciąga...? Ale chyba jest to to samo co i nas – widzieć jak rozkwita moje własne życie, człowieczeństwo i serce w momencie, gdy decyduję się na to by dać wszystko w ręce Drugiego.
Wokół nas dzieje się tak wiele... i wszystko w pewnym sensie bez żadnej nazwy czy struktury, naturalnie, po cichu, z pragnienia serc. Z pragnienia by być kochanym i kochać. Do tego nie trzeba organizacji, fundacji, struktur, ról i nazwy. Trzeba tylko uwrażliwiać serce.
Z modlitwą i uściskami!
Sabina
Komentarze
Prześlij komentarz