Dom Serca sługi bożego Faustyno Perez
Sabina Kuk,
El Salwador
Maj 2019
Mam nadzieję, że spędziliście piękne święta Wielkanocne! Modlimy się za Was we wspólnocie codziennie, jesteśmy zawsze wdzięczne (my - dzielne dziewczyny, które tworzą obecnie moją wspólnotę) za
Waszą obecność, wsparcie duchowe i materialne. Jesteśmy wdzięczne za tą możliwość życia na misji,
wśród wydarzeń i osób tak zwykłych i niezwykłych zarazem.
Z ostatnich dwóch miesięcy chciałabym Wam opowiedzieć o dwóch dniach. Dniach, które wyryły
się mocno w mojej pamięci i które dla mnie są jakby obrazami namalowanymi z wielu szczegółów,
kolorów i postaci, obrazami przedstawiającymi jak alegoria naszą misję i naszą dzielnicę.
Despedida Tildy.
Kilka razy już pisałam o despedidach, dniu pożegnania wolontariusza kończącego misję. Tym razem, pod koniec marca, żegnaliśmy Tildę, moją siostrę ze wspólnoty, z którą przeszłyśmy długą drogę do pięknej przyjaźni i jakże pięknego zakończenia misji Tildy. Było to dla mnie trudne i nieco bolesne pożegnanie, Tilda musiała wrócić kilka miesięcy wcześniej niż planowała na początku. Ten dzień, jak zawsze, zaczął się intensywnie. Otrzymaliśmy nagłą wiadomość, że w naszej parafii, która jest tuż za rogiem, zmienia się proboszcz. To ważny moment, ponieważ każda nowa osoba wchodząca do dzielnicy z zewnątrz jest narażona na ryzyko. Nowy proboszcz, ojciec Juan de Dios, który jest młodszy ode mnie, dzielnie zgodził się przyjąć swoją nową parafię z wszystkimi jej trudnościami i całym pięknem. Trudności są oczywiste ze względu na podział dzielnicy na 2 gangi, opinię miejsca niebezpiecznego, biedę materialną i wszechobecność sekt ewangelickich. Piękno, jak wiele razy na świecie, na pierwszy rzut oka nieco ukryte, objawiające się w silnej wierze, oddaniu, wierności i ofiarności niewielkiej grupy parafian. (Ja, mieszkając tu półtora roku, z widzenia znam chyba wszystkich, połowę z imienia, wielu odwiedzamy w ich skromnych domach.) Spędziliśmy większość dnia na przygotowaniach, ostatnim sprzątaniu, dekoracji domu i przyjmowaniu pierwszych gości, którzy zaczęli pojawiać się od obiadu (po większość przychodzącą spoza dzielnicy musimy iść do wyjścia z dzielnicy by ich wprowadzić do środka, co zajmuje za każdym razem 10 minut i nieco joggingu). To często piękne i szczere spotkania z osobami, których nie widujemy na co dzień.
O godzinie 5 poszliśmy wspólnie do parafii na mszę dziękczynną za misję Tildy i przyjęcie nowego proboszcza. Kilka osób wzięło do ręki mikrofon by przemówić. Karlita, nasza 7 letnia sąsiadka miała tak zmieniony głos z emocji, że aż jej nie poznałam. Don José Luis, który dzielił się swoją samotnością ze łzami w oczach, don Miguel i niña Tila, którzy tak bardzo chcieli przemówić i życzyć Tildzie wszystkiego najlepszego w życiu po misji. Wszyscy byliśmy bardzo wzruszeni. Do naszego domu przyszło wiele osób, zaskakująco wiele jak na 11-miesięczną misję. Tak bardzo nas kochają! Przyszedł również Alejandro, nasz 12-letni przyjaciel, łobuz. Na niego zawsze trzeba mieć oko, gdy wchodzi do domu. Śledziłam go wzrokiem wśród tego tłumu ludzi i widziałam, że jest jakiś dziwny. Znam go już dużo lepiej, przeszliśmy razem wiele momentów walki, ale i czułości. Miał czerwone oczy, był rozkojarzony, prawie nie mówił… „Co ci jest Ale? Masz taki dziwny wzrok, coś się stało?” Byłam prawie pewna, że był pod wpływem narkotyków. Już to widziałam... Chwilę później przyszła do mnie Evelin, inna nastolatka i wyjaśniła mi, że mama Alejandro uderzyła go, prawdopodobnie w głowę (mam nieco opór by o tym pisać, mam wrażenie, że jest to tak intymne cierpienie tej rodziny, tej mamy Rosy, tego chłopca Alejandro, bo oni pomimo wszystko bardzo się kochają.) Współczuła mu, wiedziała co cierpi, prosiła byśmy byli przy nim. Byliśmy w trakcie całego świętowania, gdy spadła na nas inna wiadomość - zmarła Emily, dziewczynka z dzielnicy, którą odwiedzaliśmy w szpitalu Bloom. Zmarła w dzień despedidy, kilka dni przed swoimi 7 urodzinami i kilka dni po śmierci swojego dziadka. O godzinie 22 pojechaliśmy do domu pogrzebowego, wszyscy. My 4 ze wspólnoty, Francisco, który też jest jak nasz brat, nasze siostry zakonne Domów Serca, które mieszkają niedaleko, wiele osób z parafii (Emily, jej mama i babcia nie są katoliczkami, ale nikt nigdy nie widział w tym problemu). Było tam tyle osób, stałyśmy we cztery przed trumną i płakałyśmy. Emily już nie wyglądała na chorą, była śliczna. Ktoś powiedział: teraz zaczęła życie! To prawda, chorowała 6 lat na białaczkę, jej prawdziwe życie zaczęło się wraz z jej śmiercią! I myślę, że pierwszą, która to wiedziała, była jej mama, Sonia. Spokojna, kochająca, piękna. Mama i babcia przyszły we dwie na obiad do nas w Niedzielę Wielkanocną. Przedziwne spotkanie wielkanocne. Mama, która po długiej walce straciła jedyną córkę. Babcia, której zmarł mąż i wnuczka w tym samym tygodniu. I my, przy tym wszystkim, z woli Bożej, obecne…
Droga Krzyżowa
Po mszy w piątki Wielkiego Postu szliśmy na Drogę Krzyżową. Któregoś z nich wyszłyśmy z kościoła, który jest prawie na „granicy” dwóch części dzielnicy (części ganów) i wspinałyśmy się razem z niñą Mili na miejsce pierwszej stacji, które jest po drugiej stronie niż nasz dom. W pewnym momencie spotkałyśmy chudziutką staruszkę z jednym okiem białym, która szła w przeciwna stronę. Niña Mili, z całym swoim uroczym entuzjazmem i prostotą, zechciała nam ją przedstawić: „To jest moja przyjaciółka! / To są Puntos Corazon! (Domy Serca)”. „Dokąd pani idzie? Już ciemno!”/ „Aj, do pracy, jak trzeba, to trzeba!” / „Ile pani ma lat?” / „88”. Pierwsze stacje Drogi Krzyżowej zaczynają się po stronie zwanej Iberia. Nazwa ta jak pieczęć naznacza wszystkich mieszkańców. Mieszkasz tutaj, to wielokrotnie możesz zapomnieć o dobrej pracy albo wycieczkach w inne części miasta. Cały San Salwador wie, że Iberia „jest niebezpieczna”, wiele osób nie chce wierzyć, że tu mieszkamy.
Przechodzimy pomiędzy stoiskami ze smażonymi bananami, hot dogami albo pupusami, kolejne stacje są przy kolejnych ścianach z graffiti, obok sklepików czy pomiędzy drzwiami. Z każdą stacją grupa się powiększa i staje bardziej zamyślona. Fernandito biega dookoła, Marina zawsze go szuka, czasem noszę go na barana, by ona miała chwilę spokoju - „taki mój Krzyż podczas Drogi Krzyżowej.” Idziemy dalej, pozdrawiamy kolejnych znajomych, na przykład Mauricio, uroczy pan z pewnym opóźnieniem, zagorzały ewangelik o niesamowitej wierze. Mijamy to tu, to tam kilku chłopaków, po których widać, że „pilnują” kto jest w naszej grupie. Niby nic nie robią, patrzą na telefon, ale pilnują. Javier lub Ulises, którzy czasem chcieli iść z nami, (Javiemu nie przeszkadza, że jest ewangelikiem) wchodzą w środek grupy mówiąc pół żartem - półserio: „Nawet byś nie zauważyła jakby mnie zwinęli…”. Z kolejnych stacji starsze panie z parafii zbierają kolejne kwiaty, dużo kwiatów, niezwykła hojność każdej z tych, często ubogich rodzin. Przechodzimy przez “granicę” większość idzie dalej, dla niektórych to jedyne momenty w roku, gdy widzą „drugą stronę” dzielnicy (któregoś dnia 7-letni Jordan zapytał mnie „Jak jest tam, na górze?” myśląc o Iberii. „Tak samo jak tutaj, też jest jedna niña Blanka, która robi pupusy i taki Jordan, jej wnuk, który zadaje pytania” zażartowałam). Droga czasem prowadzi w dół, potem znów się wznosi. Wiele naszych babć ma już swój wiek, zwykle któraś z nich podchodzi do nas i wspiera się na naszym ramieniu. Często jedna starsza pani pomaga drugiej. W jaki sposób niektórzy z nich pracują cały dzień jako obchodni sprzedawcy…? Kończymy przechodząc pomiędzy kolejnymi „zborami” ewangelickimi, które krzyczą, śpiewają i głoszą niemiłosiernie. Nie słychać nic z naszych rozważań, ale to nic, kontynuujemy aż do parafii, gdzie żegnamy się ze wszystkimi, dajemy kilka uścisków, przybijamy piątki dzieciom, pozdrawiam wszystkich i z małym głodem (jest już po 21), zmęczeni, ale szczęśliwi, wracamy do domu.
„Co dalej Sabina?”
Kochani, w tym liście chciałabym odpowiedzieć na pytanie, które u niektórych z Was się pojawia… „Co dalej Sabina?”. To prawda, jestem Wam winna informację, zwłaszcza, że jest mi miła! Otóż, chcę kontynuować życie na misji. Jestem szczęśliwa. Nie tylko w Salwadorze, ale bardziej w rodzinie Domów Serca. Dlatego moja misja nie skończy się za 6 miesięcy. Będzie trwać, oby do końca życia. Gdzie? Tego nie wiem, możliwe, że tutaj, możliwe, że w innym końcu świata. Zapewniam, że z każdego z końców będę pisać i zawsze się za Was modlić. Za Was, którzy jesteście częścią tej misji, bez Was nic nie byłoby możliwe. Nasze życie misjonarzy, nie byłoby możliwe. Dlatego już teraz chciałabym Was prosić o kontynuowanie Waszej modlitwy i wsparcia finansowego. Dzięki Wam dajemy radę, bo nie zawsze jest najłatwiej. Również mamy wizę, ubezpieczenie, porządny dach nad głową, jedzenie i możliwość podzielenia się naszym życiem z innymi.
Jeśli ktoś chciałby dołączyć, pomóc, niech do mnie proszę napisze: sabinak1990@gmail.com
albo wejdzie na stronę: http://domyserca.pl/p/pomoz
Uściski !
Sabina
www.facebook.com/domyserca.wolontariat.misyjny
\www.instagram.com/domyserca
Zdjęcia z Wielkiego tygodnia:
Dywany tradycyjnie wykonywane z soli na ulicach (specjalnie na nocną procesję z figurą ciała Pana Jezusa)
Sabina Kuk,
El Salwador
Maj 2019
“Ta wielka tajemnica miłości, którą wspólnie świętujemy nie jest daleko od nas, lecz zamieszkuje nasze serca. (...)
Martwe ciało Jezusa, które przeszło tak wiele cierpień, które zostało przeorane wszystkimi bólami biczowania
i ukrzyżowania, to ciało ukształtowane przez Ducha Świętego w Maryi jako arcydzieło wszechświata (które nadaje
sens całemu wszechświatu i całej ludzkości) to ciało złamane cierpieniem i wreszcie złożone w całopalnej ofierze,
odzyskuje oto zupełnie nowe życie. (...) W chwili zmartwychwstania ten ogień miłości,
który płonie w zranionym sercu Jezusa, nadaje sens całemu Kościołowi i każdemu z nas.”
o. M-D. Philippe OP
Kochani!
Despedida Tildy.
Kilka razy już pisałam o despedidach, dniu pożegnania wolontariusza kończącego misję. Tym razem, pod koniec marca, żegnaliśmy Tildę, moją siostrę ze wspólnoty, z którą przeszłyśmy długą drogę do pięknej przyjaźni i jakże pięknego zakończenia misji Tildy. Było to dla mnie trudne i nieco bolesne pożegnanie, Tilda musiała wrócić kilka miesięcy wcześniej niż planowała na początku. Ten dzień, jak zawsze, zaczął się intensywnie. Otrzymaliśmy nagłą wiadomość, że w naszej parafii, która jest tuż za rogiem, zmienia się proboszcz. To ważny moment, ponieważ każda nowa osoba wchodząca do dzielnicy z zewnątrz jest narażona na ryzyko. Nowy proboszcz, ojciec Juan de Dios, który jest młodszy ode mnie, dzielnie zgodził się przyjąć swoją nową parafię z wszystkimi jej trudnościami i całym pięknem. Trudności są oczywiste ze względu na podział dzielnicy na 2 gangi, opinię miejsca niebezpiecznego, biedę materialną i wszechobecność sekt ewangelickich. Piękno, jak wiele razy na świecie, na pierwszy rzut oka nieco ukryte, objawiające się w silnej wierze, oddaniu, wierności i ofiarności niewielkiej grupy parafian. (Ja, mieszkając tu półtora roku, z widzenia znam chyba wszystkich, połowę z imienia, wielu odwiedzamy w ich skromnych domach.) Spędziliśmy większość dnia na przygotowaniach, ostatnim sprzątaniu, dekoracji domu i przyjmowaniu pierwszych gości, którzy zaczęli pojawiać się od obiadu (po większość przychodzącą spoza dzielnicy musimy iść do wyjścia z dzielnicy by ich wprowadzić do środka, co zajmuje za każdym razem 10 minut i nieco joggingu). To często piękne i szczere spotkania z osobami, których nie widujemy na co dzień.
O godzinie 5 poszliśmy wspólnie do parafii na mszę dziękczynną za misję Tildy i przyjęcie nowego proboszcza. Kilka osób wzięło do ręki mikrofon by przemówić. Karlita, nasza 7 letnia sąsiadka miała tak zmieniony głos z emocji, że aż jej nie poznałam. Don José Luis, który dzielił się swoją samotnością ze łzami w oczach, don Miguel i niña Tila, którzy tak bardzo chcieli przemówić i życzyć Tildzie wszystkiego najlepszego w życiu po misji. Wszyscy byliśmy bardzo wzruszeni. Do naszego domu przyszło wiele osób, zaskakująco wiele jak na 11-miesięczną misję. Tak bardzo nas kochają! Przyszedł również Alejandro, nasz 12-letni przyjaciel, łobuz. Na niego zawsze trzeba mieć oko, gdy wchodzi do domu. Śledziłam go wzrokiem wśród tego tłumu ludzi i widziałam, że jest jakiś dziwny. Znam go już dużo lepiej, przeszliśmy razem wiele momentów walki, ale i czułości. Miał czerwone oczy, był rozkojarzony, prawie nie mówił… „Co ci jest Ale? Masz taki dziwny wzrok, coś się stało?” Byłam prawie pewna, że był pod wpływem narkotyków. Już to widziałam... Chwilę później przyszła do mnie Evelin, inna nastolatka i wyjaśniła mi, że mama Alejandro uderzyła go, prawdopodobnie w głowę (mam nieco opór by o tym pisać, mam wrażenie, że jest to tak intymne cierpienie tej rodziny, tej mamy Rosy, tego chłopca Alejandro, bo oni pomimo wszystko bardzo się kochają.) Współczuła mu, wiedziała co cierpi, prosiła byśmy byli przy nim. Byliśmy w trakcie całego świętowania, gdy spadła na nas inna wiadomość - zmarła Emily, dziewczynka z dzielnicy, którą odwiedzaliśmy w szpitalu Bloom. Zmarła w dzień despedidy, kilka dni przed swoimi 7 urodzinami i kilka dni po śmierci swojego dziadka. O godzinie 22 pojechaliśmy do domu pogrzebowego, wszyscy. My 4 ze wspólnoty, Francisco, który też jest jak nasz brat, nasze siostry zakonne Domów Serca, które mieszkają niedaleko, wiele osób z parafii (Emily, jej mama i babcia nie są katoliczkami, ale nikt nigdy nie widział w tym problemu). Było tam tyle osób, stałyśmy we cztery przed trumną i płakałyśmy. Emily już nie wyglądała na chorą, była śliczna. Ktoś powiedział: teraz zaczęła życie! To prawda, chorowała 6 lat na białaczkę, jej prawdziwe życie zaczęło się wraz z jej śmiercią! I myślę, że pierwszą, która to wiedziała, była jej mama, Sonia. Spokojna, kochająca, piękna. Mama i babcia przyszły we dwie na obiad do nas w Niedzielę Wielkanocną. Przedziwne spotkanie wielkanocne. Mama, która po długiej walce straciła jedyną córkę. Babcia, której zmarł mąż i wnuczka w tym samym tygodniu. I my, przy tym wszystkim, z woli Bożej, obecne…
Droga Krzyżowa
Po mszy w piątki Wielkiego Postu szliśmy na Drogę Krzyżową. Któregoś z nich wyszłyśmy z kościoła, który jest prawie na „granicy” dwóch części dzielnicy (części ganów) i wspinałyśmy się razem z niñą Mili na miejsce pierwszej stacji, które jest po drugiej stronie niż nasz dom. W pewnym momencie spotkałyśmy chudziutką staruszkę z jednym okiem białym, która szła w przeciwna stronę. Niña Mili, z całym swoim uroczym entuzjazmem i prostotą, zechciała nam ją przedstawić: „To jest moja przyjaciółka! / To są Puntos Corazon! (Domy Serca)”. „Dokąd pani idzie? Już ciemno!”/ „Aj, do pracy, jak trzeba, to trzeba!” / „Ile pani ma lat?” / „88”. Pierwsze stacje Drogi Krzyżowej zaczynają się po stronie zwanej Iberia. Nazwa ta jak pieczęć naznacza wszystkich mieszkańców. Mieszkasz tutaj, to wielokrotnie możesz zapomnieć o dobrej pracy albo wycieczkach w inne części miasta. Cały San Salwador wie, że Iberia „jest niebezpieczna”, wiele osób nie chce wierzyć, że tu mieszkamy.
Przechodzimy pomiędzy stoiskami ze smażonymi bananami, hot dogami albo pupusami, kolejne stacje są przy kolejnych ścianach z graffiti, obok sklepików czy pomiędzy drzwiami. Z każdą stacją grupa się powiększa i staje bardziej zamyślona. Fernandito biega dookoła, Marina zawsze go szuka, czasem noszę go na barana, by ona miała chwilę spokoju - „taki mój Krzyż podczas Drogi Krzyżowej.” Idziemy dalej, pozdrawiamy kolejnych znajomych, na przykład Mauricio, uroczy pan z pewnym opóźnieniem, zagorzały ewangelik o niesamowitej wierze. Mijamy to tu, to tam kilku chłopaków, po których widać, że „pilnują” kto jest w naszej grupie. Niby nic nie robią, patrzą na telefon, ale pilnują. Javier lub Ulises, którzy czasem chcieli iść z nami, (Javiemu nie przeszkadza, że jest ewangelikiem) wchodzą w środek grupy mówiąc pół żartem - półserio: „Nawet byś nie zauważyła jakby mnie zwinęli…”. Z kolejnych stacji starsze panie z parafii zbierają kolejne kwiaty, dużo kwiatów, niezwykła hojność każdej z tych, często ubogich rodzin. Przechodzimy przez “granicę” większość idzie dalej, dla niektórych to jedyne momenty w roku, gdy widzą „drugą stronę” dzielnicy (któregoś dnia 7-letni Jordan zapytał mnie „Jak jest tam, na górze?” myśląc o Iberii. „Tak samo jak tutaj, też jest jedna niña Blanka, która robi pupusy i taki Jordan, jej wnuk, który zadaje pytania” zażartowałam). Droga czasem prowadzi w dół, potem znów się wznosi. Wiele naszych babć ma już swój wiek, zwykle któraś z nich podchodzi do nas i wspiera się na naszym ramieniu. Często jedna starsza pani pomaga drugiej. W jaki sposób niektórzy z nich pracują cały dzień jako obchodni sprzedawcy…? Kończymy przechodząc pomiędzy kolejnymi „zborami” ewangelickimi, które krzyczą, śpiewają i głoszą niemiłosiernie. Nie słychać nic z naszych rozważań, ale to nic, kontynuujemy aż do parafii, gdzie żegnamy się ze wszystkimi, dajemy kilka uścisków, przybijamy piątki dzieciom, pozdrawiam wszystkich i z małym głodem (jest już po 21), zmęczeni, ale szczęśliwi, wracamy do domu.
„Co dalej Sabina?”
Kochani, w tym liście chciałabym odpowiedzieć na pytanie, które u niektórych z Was się pojawia… „Co dalej Sabina?”. To prawda, jestem Wam winna informację, zwłaszcza, że jest mi miła! Otóż, chcę kontynuować życie na misji. Jestem szczęśliwa. Nie tylko w Salwadorze, ale bardziej w rodzinie Domów Serca. Dlatego moja misja nie skończy się za 6 miesięcy. Będzie trwać, oby do końca życia. Gdzie? Tego nie wiem, możliwe, że tutaj, możliwe, że w innym końcu świata. Zapewniam, że z każdego z końców będę pisać i zawsze się za Was modlić. Za Was, którzy jesteście częścią tej misji, bez Was nic nie byłoby możliwe. Nasze życie misjonarzy, nie byłoby możliwe. Dlatego już teraz chciałabym Was prosić o kontynuowanie Waszej modlitwy i wsparcia finansowego. Dzięki Wam dajemy radę, bo nie zawsze jest najłatwiej. Również mamy wizę, ubezpieczenie, porządny dach nad głową, jedzenie i możliwość podzielenia się naszym życiem z innymi.
Jeśli ktoś chciałby dołączyć, pomóc, niech do mnie proszę napisze: sabinak1990@gmail.com
albo wejdzie na stronę: http://domyserca.pl/p/pomoz
Uściski !
Sabina
www.facebook.com/domyserca.wolontariat.misyjny
\www.instagram.com/domyserca
Zdjęcia z Wielkiego tygodnia:
Dywany tradycyjnie wykonywane z soli na ulicach (specjalnie na nocną procesję z figurą ciała Pana Jezusa)
Komentarze
Prześlij komentarz