Przejdź do głównej zawartości

Drugi list z San Salvadoru

List nr 2
Dom Serca im. sł. Bożego Faustino Perez
San Salwador
Luty 2018
Żyć w zachwycie i z wdzięcznością, to cała ich misja”
o. JB [o pasterzach z Betlejem]

Kochani!

Cieszę się, że mogę znów napisać do Was z mojego kraju zwanego „małym palcem Ameryki Centralnej” (ze względu na swój uroczy rozmiar) czy hamakiem w dolinie (ze względu na drobne wstrząsy ziemi, które mamy tutaj co tydzień, dla mnie nadal emocjonujące, dla innych to zdrowa codzienność).
Ostatni czas był dla nas bardzo intensywny, pełen zdarzeń, osób i życia! Zwłaszcza grudzień obfitował w spotkania, emocje i zadania ze względu na Boże Narodzenie (np. codzienne Las Posadas – zwyczaj jakby nasi kolędnicy) i Despedidę (pożegnanie) Stephane – wolontariuszki z Brazyli. Ciągle daję się złapać w pułapkę i myślę, że kolejny tydzień będzie spokojniejszy. Tymczasem dzieje się tyle, że moja pamięć się buntuje i gdy mamy spotkanie, by zaplanować kolejny tydzień, już nie pamiętam co się działo poprzedniego. Na szczęście mamy wtedy też chwile by przemyśleć ostatnie dni. Nie pod względem efektywności, ale by przypomnieć sobie co zostało nam dane, czasem osoba, spotkanie, rozmowa, łaska, na którą nie zasłużyliśmy...

Razem z wolontariuszami, którzy na co dzień mieszkają w Hondurasie (ze względu na sytuację polityczną musieli się u nas schronić przez kilka dni) i z naszymi siostrami


To mi przypomniało, że jeszcze nie napisałam z kim dzielę moją misję, dom i wszystko. Była więc Stephi, o której despedidzie napiszę zaraz więcej, dalej jest Maciek z Polski, Charo z Argentyny, Leo z Niemiec i czasem Vicente z Francji (jest wizytatorem naszego domu, ale też domu w Hondurasie i Chile, więc dużo podróżuje). Mieszanka niezwykła. Zachwyca mnie jak niezwykle różna, ale i niezwykle piękna. Myślę, że nikt z nas by sam nie wybrał by żyć z ludźmi tak różnymi, ja sama tego właśnie się obawiałam przed przyjazdem. Okazuje się jednak, że ponad naszymi różnymi charakterami, opiniami czy talentami jest coś więcej. Nie tyle wspólne zadania do wykonania, czy wspólnie spędzony czas, albo nawet dzielenie cierpień i radości naszych przyjaciół. Mam wrażenie, że jest to jakieś dążenie, pragnienie, wspólny sens życia... Coś co pozwala nam się na siebie irytować, ale zawsze szukać dobra w drugiej osobie, co pozwala powiedzieć przepraszam i nie oczekiwać tego od drugiej strony, coś co pozwala przełamać egoizm i zmęczenie i iść na rynek w południowe słońce, by kupić kawę dla wszystkich... bo miłość przecież wyraża się w konkrecie.



Świąteczni my: od góry Leo i Charo, na dole, ja Stefi i Maciek
Święta


Każdy z nas wyrósł w innej kulturze, rodzinie i najbardziej tęsknota za nimi dała nam się we znaki podczas świąt Bożego Narodzenia. Była pokusa by rzucić się w nostalgię wspomnień, ale zdecydowaliśmy by rzucić się na naszych przyjaciół ;) (Mamy ich miliony, a w zasadzie to nie wiem ile, bo przez 3 miesiące jeszcze nie poznałam wszystkich.) Trudno nam było wybrać tych, którzy najbardziej potrzebowali w tym dniu naszej obecności. Piekliśmy ciastka do 1 w nocy i 24 grudnia, z gitarą, ruszyliśmy w dzielnicę.
Niektóre odwiedziny były zwykłe, niektóre bardziej nastrojowe czy świąteczne, jednak niesamowite było dla mnie to wrażenie, że Jezus przychodzi w codzienności, w prostocie kolejnego dnia. Nie tylko dlatego, że klimat się nie zmienia na święta, nie ma śniegu itp. Bardziej dlatego, że części naszych przyjaciół nie stać na świętowanie Bożego Narodzenia. Wielu z nich jest samotnych, opuszczonych przez dzieci, braci czy rodziców. Ten dzień dla nich niewiele różni się od pozostałych dni. I w taki dokładnie "zwykły" dzień Bóg pragnie żyć pośród nas.
Niezwykłe było również to, że w ten dzień to nasi przyjaciele najwięcej mówili o Bogu (ewangelicy, katolicy, każdy) - a im trudniejsze były ich doświadczenia, tym większe mają w Nim zaufanie...!

O 11 w nocy zaplanowaliśmy godzinę adoracji, pośród nieskończonych wystrzałów i dymu petard. Niestety tak tu się świętuje Boże Narodzenie - hukiem i dymem, głośną (czasem wręcz wulgarną) muzyką. Po całym dniu byłam tak zmęczona, a te petardy pod naszymi drzwiami tak mnie zniechęciły, że zastanawiałam się - "Jezu, na jaki świat przychodzisz? Okropny!" Ale właśnie tak jest. On chce przyjść na taki świat - często ciemny, hałaśliwy, straszny, zniechęcający... i rozświetlić go swoim łagodnym światłem.

Despedida Stefi

25 grudnia był bardzo piękny również za względu na Stephanie. To był dzień jej despedidy, przyszło wiele, wiele osób, dorosłych, rodzin, dzieci i babć. Widziałam już kilka pożegnań wolontariuszy i ja sama zawsze przeżywam wyjazd moich braci ze wspólnoty, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Nie wiedziałam, że przez 12 miesięcy można się tak zżyć, z obu stron – i Stefanie i Salwadorczyków. Nie zapomnę momentu jak wychodziliśmy z domu by odwieźć Stefi na lotnisko. Poranek, więc niewiele osób na ulicy. Każdy z nas chciał się na coś przydać, wziąć torby, wodę, bilet. Karlita, 6 letnia dziewczynka, która codziennie spędza z nami mnóstwo czasu, siedząca na schodku przed naszym domem. Mario, (ma 14 lat i jeszcze większy codzienny staż na schodach naszego domu) który wychyla się ze swojego domu naprzeciw, by podać Stefi dłoń po raz ostatni. Karlita i Mario są silni, nie płaczą. Idę ostatnia więc widzę jak Karlita przełyka łzy, bez słowa. Nie dało się powiedzieć nic więcej. Przytuliłam ją i między nami też coś pękło – bo nie mogę dzielić jej historii, tego, że nigdy nie miała taty, a mama ją zostawiła szukając pracy w USA, ale podzieliłyśmy wtedy ten ból rozstania.


Pożegnanie Stefi

Alejandro

Niestety „nie zawsze jest tak łatwo” i nie zawsze wiemy jak dzielić ból naszych przyjaciół. Wiele dzieci tutaj nie ma pełnej rodziny, a raczej jest rzadkością, że mają rodziców przez całe dzieciństwo. Mają szczęście, gdy jest ciocia, babcia, która się nimi zajmuje. Ojcowie prawie zawsze są w więzieniu, matki często, dzieci są przyzwyczajone do tego, że policja kogoś zabiera. Wielu się rozwodzi, zdradza, zakłada nowe rodziny. Jednym z chłopców o najtrudniejszej historii jest Alejandro. Ma 10 lat, mieszka czasem ze swoją babcią, Mercedes (Menche), czasem z jedną ze swoich ciotek. Ta rodzina nosi w sobie rany naszej dzielnicy – rany maras (gangów). Kilkoro synów Mercedes jest w więzieniu, nie wiem dokładnie ile osób zostało zamordowanych. Są biedni, niedawno nasi chłopcy pomagali im zbudować dodatkowy pokój, ze starego, spróchniałego drewna, bambusa i kilku blach. Niektórzy pracują, tak jak Menche sprzedając cokolwiek np. worki na śmieci, drobne jedzenie, czasem dostają pieniądze z USA, ale szybko „się rozchodzą”. Choćby taki Alejandro kupił sobie sam na święta nowe ubranie i później nie było pieniędzy na jedzenie czy szkołę. Właśnie zaczął się rok szkolny i sami jeszcze nie wiemy którzy z wnuków Menche chodzą do szkoły. Alejandro nie.
Generalnie od mojego przyjazdu wzajemnie sobie podpadliśmy. Był pierwszym dzieckiem, które wyprosiłam, a raczej wyniosłam z naszego domu. Alejandro ma taki swój zwyczaj – wpadać do nas do domu, uciekać, chować się po kątach i nie chcieć wyjść. Prosimy, rozmawiamy, grozimy, wynosimy, ale prawie zawsze skutek jest ten sam – im silniej my się zachowujemy, tym większą to budzi w nim agresję. Dosłownie czasem nie wiemy czego się po nim spodziewać. Alejandro potrafi krzyczeć i obrażać nas, spojrzeć w oczy z taką nienawiścią... Po takich, i innych akcjach (np. drobnej kradzieży, czy zniszczenia naszych rzeczy) człowiek nie ma ochoty mieć z nim więcej do czynienia, chce się tylko zamknąć drzwi gdy się go widzi, ukarać go, dać mu nauczkę i zakaz zbliżania się do domu. I właśnie wtedy budzi się świadomość, że nie tego chcemy. Nie po to tu jesteśmy, by złamać dumę Alejandro. Jesteśmy tu po to by kochać. Zwłaszcza jego, którego nikt nie kocha, a wszyscy go odrzucają włącznie z mamą, która gdy wraca z więzienia niewiele się nim interesuje. Alejandro w swojej głębi wydaje się być jednym wielkim krzykiem o miłość, o miłość bezwarunkową i osobową. W pewnym sensie bardzo wymagającą, by kochać nie wszystkie dzieci, ale właśnie jego, by zrozumieć jego konkretną, dzisiejszą sytuację, dlaczego przychodzi, nie chce wyjść i nie umie przeprosić. Któregoś wieczoru Alejandro zwinął czapkę Maćka, oczywiście nie chciał oddać, śmiejąc się biegał najszybciej jak mógł dookoła nas udając, że wrzuca ją na czyjś dach, balkon, samochód itd. Maciek ma anielską cierpliwość do dzieci, ja nie. W momencie gdy Alejandro przebiegał obok mnie złapałam go za rękę, przewrócił się na chodniku. Przeklinając dał się podnieść i posadzić na krawężniku. W skrajnych emocjach sama nie wiedziałam co z nim zrobić. Bo jeśli on nas całkowicie nie respektuje, kradnie i wyśmiewa się z nas, jak możemy mieć z nim jakąkolwiek relację? Jak się przyjaźnić, jak kochać? Dyskutowaliśmy o tym godzinami we wspólnocie, ja sama rozmawiałam z kim mogłam, modliliśmy się i zadawaliśmy właśnie te pytania. W tamtym momencie potrzebowałam czegokolwiek, co byłoby krokiem, sygnałem z jego strony, tłumaczyłam mu najsilniejszym głosem jakim mogłam - „Alejandro, musisz przeprosić Maćka! Tak nie można!” „Nigdy nikogo nie przeproszę” usłyszałam w odpowiedzi. Cała ulica się na nas patrzyła, cudem znalazła się jedna z ciotek chłopca i powiedziała od niechcenia „Alejandro przeproś i idziemy”, on bąknął z ignorancją „przepraszam” i zniknęli. W zasadzie miałam co chciałam, powiedział „przepraszam” ale ja czułam się źle. Znów rozmawialiśmy, myśleliśmy, modliliśmy się we wspólnocie. Podczas adoracji kolejnego dnia zdecydowałam, że to ja muszę przeprosić Alejandro za to, że przeze mnie się przewrócił na chodnik. Tylko jak? Okazało się, że przeprosić go to tak samo trudne jak go kochać... bo koniec końców to to samo. Znów jakby cudem Alejandro pojawił się wieczorem pod naszym domem, sam. „Alejandro, chciałam Cię przeprosić, za to, że ostatnio przeze mnie się przewróciłeś, przepraszam, wybaczysz mi?” Był bardzo zaskoczony, wybaczył. Nie był to milowy krok w naszej przyjaźni, ale mały kroczek, który jednak pokazał mi kierunek – zaskakiwać miłością. Bo kim jestem by dawać nauczkę, czy nawet nauczać?
Nie. Jestem tu by kochać.





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

List nr 11 część druga Dom Serca sługi bożego Faustyno Perez Sabina Kuk, Salwador Grudzień 2019 „Królestwo niebieskie podobne jest do skarbu ukrytego w roli. Znalazł go pewien człowiek i ukrył ponownie. Uradowany poszedł, sprzedał wszystko, co miał, i kupił tę rolę. Dalej, podobne jest królestwo niebieskie do kupca, poszukującego pięknych pereł. Gdy znalazł jedną drogocenną perłę, poszedł, sprzedał wszystko, co miał, i kupił ją.” Mt 13, 44-45 Kochani przyjaciele!  W tym liście chciałabym  podziękować Bogu, że poprzez Was i dzięki waszej pomocy i obecności mogę żyć na misji. Że mogę odnajdywać skarb i drogocenne perły. To prawda, że ten skarb jest ukryty. Musiałam wyjść nie tylko z mojego domu ale i z mojej kultury, moich pomysłów, przyzwyczajeń, limitów itp. Wyjść na pole, które wydaje się czasem mało atrakcyjne, pełne brudu, hałasu, gorąca, zmęczenia i biedy. Ale gdy w pewnym momencie ten skarb jest nam dane spotkać, to ta chwila, to spotkanie, ta rozmowa, ta historia czy ta
List nr 8 Dom Serca im. sł. Bożego Faustyno Perez  Salwador  Marzec 2019  Kochani! Już od dawna chcę Wam i Bogu wyrazić moją wdzięczność za tę misję, za Wasze wsparcie materialne i duchowe, którego tak potrzebujemy! W ostatnim czasie zdaję sobie sprawę, że jestem szczęśliwa - bardziej szczęśliwa im bardziej kocham. Intensywność naszego życia na misji nie słabnie. Jesteśmy chwilowo w cztery: Tilda, która już kończy misję, Olena, Ludmila z Argentyny i ja) i w cztery dajemy z siebie, co możemy każdego dnia. Często myślę, że każda z nas jest jak mama dużej rodziny - zajęta gotowaniem, sprzątaniem, zakupami, przyjaciółmi, dziećmi, dziećmi, dziećmi, a przede wszystkim zajęta kochaniem. Myślę o tych konkretnych osobach, które mieszkają teraz nie tylko w mojej dzielnicy, ale i w moim sercu. Osoby, o które się martwię, o których myślę z rana, że chcę je zobaczyć, które odwiedzam po południu i których słucham wieczorami... To właśnie ich Bóg postawił na mojej drodze, abym mogła ich k
List nr 7 Dom Serca im. Faustino Perez Sabina Kuk, Salwador Styczeń 2019 Kochani Przyjaciele! W tym liście noworocznym chciałabym pokazać Wam moją misję w inny sposób! Jako że ja sama lubię robić zdjęcia, to zwykle mnie na nich nie ma... lecz w ostatnich miesiącach poznaliśmy zawodowego fotografa. Narobił nam wiele stresu i zmartwień swoim gigantycznym aparatem w naszej (nie najłatwiejszej) dzielnicy... Jednak dzięki niemu, wreszcie mogę Wam pokazać (dosłownie!) wiele z tego, co dla mnie jest już codziennością i czego może już nie umiem opisać słowami! Moja siostra ze wspólnoty, Tilda Jak już pisałam, zostałyśmy na misji we dwie przez pewien czas... i miałyśmy moment kryzysu. Jednak niesamowity jest Bóg, który z tego naszego dna dał nam niesamowitą przyjaźń! W jednym dniu zmieniło się wszystko. Niezrozumienie i cierpienie przemienił w całkowite zaufanie i głęboką otwartość jedna na drugą. Tylko On tak może. W sam raz na czas by przyjąć Olenę, naszą nową wolont